piątek, 22 lipca 2016

Wielka wyprawa i poczeba lansu

Jako rodzina z czwórką Szkodników mieliśmy nabyć drogą kupna auto 7-osobowe, ale dziad napisał wieczorem smsa: "przepraszam, sprzedałem". Co za dziad! A jak sprzedał, to dla mnie był od razu znak z niebios, żeby sobie z tym minivanem dać spokój i zostać przy Tojce i Passerati. Lansu nie będzie.


Zacznijmy jednak od początku, bo nie od dziada się zaczęło.
Początek tej historii to wielka wyprawa jednodniowa: moja i córki z ostatniego miotu. Żeśmy pojechały... miało być niewinnie tylko do Komisu Sezam w Biskupcu, jako że darzę ten sklep wielkim szacunkiem ze względu na smak w asortymencie, fachową obsługę bez fochów i tytuł master w pakowaniu. Ale że czasami człowiek musi odjechać, zapomnieć, przemyśleć, pojechać w stronę słońca lub dokładnie na odwrót, to żeśmy jeszcze zajechały na kawkę do Cioci  do leśniczówki i na obiad do Matuli, co dało nam łącznie 350 km w tamten dzień piątkowy.


No więc  pojechałyśmy Passerati po skarby Sezamu... Tu należy się słów kilka o naszym wehikule. Na liczniku prawie 400 000 km, kręcone zapewne z  600 000. W tym roku 25 urodziny. Alternator ma problem z rozpoczęciem pracy, więc przy odpalaniu muszę mu  zapodać 3000 obrotów tak na dzień dobry, żeby nie rozładować akumulatora. Kiedy odpalam go na jakimś parkingu, faceci się patrzą i myślą: "kretynka... pomyliła gaz z hamulcem albo biegu na wrzuciła".


Miało być o potrzebie lansu...
Taki obrazek: Podjeżdżam pod szkołę. W białym beemwe MPower siedzi odstawiona Laloona, w łapce trzyma ajfona  i nerwowo gryzie pazury. Piękna i wylansowana, ale niemożliwie zestresowana życiem. I obok na luzie w białym Passerati ustawiam się ja. Wysiadam w białych drewniakach, bo przecież w taki upał nie będę w szpilkach zaiwaniać. Na swoim białym zamzungu sprawdzam, czy już jestem spóźniona. Nie wszyscy znają mnie osobiście, więc może dodam, że mój telefon poza dzwonieniem to jeszcze  ma takie apki, że smsa mogę wysłać i budzik nastawić, mmsów nie ogarnia. Wysiadam, obiegam Passerati dookoła, bo zapomniałam dodać, że zamyka się to cacko od strony pasażera i biegnę na zebranie, z rozwianym włosem po lewej, bo po prawej włosów brak.


Puenta: Lansu nie ma.
No chyba, że za lans możemy uznać zimny łokieć w upały, bo przecież klima jest dla cofciarzy.
Mimo, że Passerati lansu nie daje, daje coś znacznie ważniejszego dla mnie: możliwość przewiezienia bez angażowania osób trzecich rozmaitych staroci. Po raz kolejny stanęło na wysokości zadania. Przywiozło Mundlosa, witrynkę, stoliczek i rower dla Walerii, że o wielkiej poduszce nie wspomnę i to bez składania kanapy!


















Przy okazji muszę powiedzieć, że czuję się oszukana. Sprzedawcy mówili, że maszyna to okaz kolekcjonerski, czyli tylko do podziwiania. Niestety okazuje się, że szyje jak ta lala, ma nawet blaszane pudełko z częściami zamiennymi. Czyli już nie będę mogła się tłumaczyć, że nie szyję, bo nie mam na czym... Zaś robota...


Jedno z niewielu zdjęć, gdy widać mnie przy pracy...


Moja praktykantka 


środa, 20 lipca 2016

Kocia pucha i śmieciaki

Jestem chomikiem... Wiem o tym. To znaczy nie wiem. Wypycham ze świadomości informacje niewygodne. Ale kiedy zaglądam do jednego z kartonów w garderobie, to wiem, bardzo wiem, że jestem chomikiem. Majtki, które Mama kupiła mi do pierwszej klasy. Dokładnie pamiętam wyjazd do Bartoszyc i zakup całego zestawu na zakończenie przedszkola. Taka góra od kalesonków, co nie wiem jak się nazywa, rozciągnięta do granic wytrzymałości. Też z przedszkola. No i brązowa kamizelka, w którą byłam ubrana na przedstawieniu w podstawówce. Byłam wiewiórką i miałam ogromny ogon z brązowego lisa. Czy normalny człowiek trzyma takie rzeczy pod ręką w garderobie? Ba, żeby tylko w garderobie. Ostatnio naszłam na kocią puchę w składziku. Kota rozjechano 6 lat temu, a  pucha stoi, jakby ktoś miał za chwilę w nią karmę sypać. Chomik nie wyrzuci, chomik przerobi.


Kocia pucha wygrzebana z czeluści


Kocia pucha - puchą na apaszki.


A na pierwszym miejscu chustka mojej Babci Salomei.



Albo takie nogi na przykład... Kilkadziesiąt lat komuś służyły jako krzesło, potem kolejne kilkadziesiąt leżały na złomowcu u Dziadka Heńka, aż trafiły do mnie i też kilkadziesiąt lat posłużą jako stoliczek. Szlifuję i maluję te nogi i dumam, że kiedyś to była stal. Dało się pospawać, pomalować i działało. A teraz wszędobylski chiński szajsmetal, cholera wie z czego. Spawać się nie da. Jak pęknie, to już tylko na śmietnik się nadaje. A tu proszę jaki stolik na ręczniczki, pachnidełka i odtłuszczacze i natłuszczacze. 


Zapomniałabym o blacie... Malując na podwórku nogi, bo farba dość aromatyczna była (z tego miejsca chciałabym cieplutko pozdrowić wszystkich, którzy olejną w mieszkaniu malują), dumałam skąd blat wziąć. Myślę- Czcigodny coś mnie wytnie z płyty, co mam skitraną na czarną godzinę albo może kawałek deski podłogowej przykręcę, co by kosztów nie generować... I tak sobie deliberowałam, gdy wzrok mój zimny a przenikliwy padł na stos polbruku, kostki granitowej i różnych innych cudaczków, które mi Małżonek sprezentował, jako że Małżonkę swą dobrze zna i wie, że nic nie sprawia jej takiej radości jak porządny stos materiałów budowlanych.  I wypaczyłam piękną, dorodną, bieluśką płytę. Perfectif! 


Nogi ze złomowca










I jeszcze słów kilka o łyżkach. Wygrzebałam je z kartonu w sklepie ze starociami. 2zł sztuka... Znajomy nalot na kruszcu powiedział mi: bierz mnie. No to wzięłam. Łyżki leżały sobie beztrosko, a ja zakradłam się na palcach i środka na ten nalot szukałam w kartonie z farbami. Na mosiądz... Osad to osad. Kruszcu nie przeżre. Niech będzie. Piątka z chemii się kłania a nalot znika w okamgnieniu. 

Bajdełej, Bogaczówka nie jest blogiem komercyjnym i rzadko kiedy reklamuję konkretne produkty, ale tu zrobię wyjątek, bo dziadostwo konkretnie łyżki sczyściło, ceną swą nie porażało i zupełnie przyjemne w użytkowaniu było. 

Nalot bez  polotu


Jedna już gotowa









poniedziałek, 18 lipca 2016

Abigacja

Eryk (3lata 5mscy): Mamo, a czemu Kinga (4msce) robi Kupę i nie myje rąk?


Eryk: Mamo, Kinga nie pójdzie do wilków? Bo wilki są złe...


Mama: Waleria, zobacz, która godzina jest na zegarku u dziadka w pokoju.
Babcia: U Dziadka każdy zegarek inaczej chodzi.
Mama: Uśrednimy...
Eryk: Godzina jest średnia! Musimy jechać do Bajkolandii!!


Eryk: Mamo, jak już napojasz Kingę, dasz mi maskotkę?


Pora wieczorowa, czas  spania, Eryk przychodzi do salonu.
Mama: Eryk, co Ty tu robisz?
Eryk: Przyszedłem z Tobą pogadać.


Waleria przegląda od dwóch dni album z końmi, przychodzi i pyta czy mi się dany koń podoba. Jak się podoba, zapisuje skrupulatnie w tabelce numer strony z albumu.
W końcu pytam:
- Walerka, po co zapisujesz te numery?
- Żeby mama mi kupiła konia, kasę mam.
- A gdzie będziesz go trzymać?
- Tata zrobi stodołę na podwórku.


Łucja jechała z Tatą samochodem.
- Będę Twoją abigacją... Uważaj drzewa! ... Uważaj wiatraki!


Waleria na zakończenie posiłku:
- Mamo, mogę już nie jeść tego? Jestem małojadna.


Ryszard patrzy, gdzie turbinę wstawić...


To jest właśnie ten moment, kiedy panuje cisza...


Ryszard- mistrz zasypiania byle gdzie.


Rybcie



Moja Córuchna jest kosmitką...


Z Matulą



"Cycki przyszły!"


Mali zdobywcy


czwartek, 14 lipca 2016

Gość w sypialni

Sypialnia była gotowa  od wieków, ale nie miałam nic ciekawego do powiedzenia o niej, poza tym, że jest, że śpi się miodzio, że Ryszard tam nad ranem przybiega i woła: "Tato, wyspałem się", po czym zasypia ponownie u taty  pod pachą, że kiedyś była stryszkiem, a potem pokojem Walerii, że jak już zdarzy mi się ułożyć narzutę pod linijkę, to Szkodniki biegną poskakać na materacu i że  jest pełnioodporna (tak, tak, małe okienko, skosy, materac na podłodze i ten złoty, okrągły dziad mnie nie widzi, ani ja jego).


Tak było do dzisiaj...
Śpię... śnię... mam dobry sen...
Śni mi się, że nade mną lata motyl...jest błogo... Słyszę szelest jego skrzydeł, jakbym spała na ogromnej łące... Wielki  motyl... wielkie  skrzydła...wielki trzepot. Coś za wielki ten motyl...


Budzę się i widzę jak lata nad nami od drzwi do okna.
Szturcham czule Starego i mówię: coś tu lata. Otwiera okno, ale Gacek nie może wcelować, ląduje gdzieś pod szafką. Ewakuujemy się. Czcigodny Małżonek będzie spał z Erykiem, ja pójdę do salonu na szezlong a Kinga robi wyjazd z kołyską. Młoda zaraz wyczuwa, że coś się święci, a jak się święci to jest to okazja nie lada na małe conieco. Jest 3 nad ranem, więc nie wiem czy to jej późna kolacja, czy wczesne śniadanie. 


Kinga żre, Stary sprawdza co z nietoperzem, a ja dumam i wspominam, jak mnie kiedyś starsze rodzeństwo straszyło. Czekaliśmy o zmierzchu na podwórku pod domem na mamę, która gdzieś zniknęła na chwilę. Nietoperze latały nisko i było ich dużo. Rodzeństwo w ilości sztuk dwóch wysnuło teorię, że mam tak jasne włosy, że nietoperze widzą tylko mój biały łeb i zaraz wczepią mi się we włosy... Zasłoniłam głowę rękami i czekałam. Nie wczepiły się. Podobnie się miała sytuacja z mumiami, które miały przyjść ze wschodu, najpierw zabierając mamę z pracy, a potem przez pola miały przyjść po mnie. Siedziałam na płocie i patrzyłam na pola przez pół dnia. Nie przyszły.


Biały łeb- lądowisko  idealne


Okienko z lokatorami





Waleria w swoim pokoju 

Nasza sypialnia
















piątek, 8 lipca 2016

Proces twórczy

Pytacie się: jak? A ja już od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem napisania: jak! 


Dzieci mówią, ja słucham. Dzieci robią, ja fotografuję. Zapisuję w szkicowniku, w telefonie lub na żółtej karteczce. Zdarzało mi się wydrapywać niepiszącym długopisem na zużytej kopercie. Gdy nie ma nic pod ręką, zapisuję na twardzielu. Powtarzam  w pamięci kilka razy, trenuję siwe komórki. Potem zbieram, redaguję, okraszam fotografią i jest.


O ile przy dzieciach temat jest prosty, bo wystarczy gromadzić ich Mądrości Wschodu, a materiału dostarczają często i z upodobaniem, o tyle gorzej wygląda sytuacja przy moich własnych postach. Kilkakrotnie słyszałam,       że czyta się te wypociny lekko i jak ja to robię, że tak lekko wychodzi.


To ja może po krótce opiszę... Nie jest tak, że siedzę przy biurku z piórem w dłoni, wzdycham, patrzę przez okno    i piszę w twórczym uniesieniu. Najczęściej przypomina to bardziej spazmatyczne wymioty po upojnej imprezie lub pozbywanie się kłaczka przez podwórkowego  sierściucha .


Na co dzień staram się żyć normalnie, ale słowa zbierają się w głowie, zbierają i zbierają i kiedy już mam wrażenie, że rozsadzą mi baśkę, właśnie wtedy wyrzucam je z siebie w postaci posta. I znowu...rzadko kiedy eksplozja następuje przy laptopie czy zeszycie. Z reguły post rodzi się w kilkanaście sekund i dzieje to                      w miejscu zupełnie nieprzystosowanym, gdy prowadzę auto, jadę rowerem czy pływam w jeziorze. 


A już najgorzej jest w nocy. Kładę się, na nogi zalega sen, przesuwa się powoli w stronę głowy... Już, już witam się z Morfeuszem, już wpadam delikatnie w jego ramiona i nagle bęc! Halo, przesyłka, jest pościk do odebrania. Przecież nie będę wstawać w środku nocy do laptopa. Zapisuję na twardzielu, powtarzam w pamięci ze trzy razy, rano odtwarzam i zapisuję cyfrowo.


Najwięcej pracy czasowo jest przy izbach i meblach, trzeba się naszlifować, nagładzić, namalować, nanosić, naustawiać, ale w dowód wdzięczności mebelki same opowiadają mi swoją historię a ja tylko przekazuję ją Wam.


Poniżej 5 faz twórczego procesu:


Barbara w świątyni dumania


Barbara myśląca o dupie Maryni


Barbara sprawiająca wrażenie, że robi coś pożytecznego


BĘC!


Gotowe...