poniedziałek, 1 lutego 2016

Wielkie szafowanie

Czcigodny Małżonek przyniósł ją na parterek ze strychu.
Powiedział uroczym głosem, że jeśli za dwa lata każę zanieść z powrotem na górę, to ją spali w ogrodzie...
A skąd się wzięła?
Z Elbinga, nabyta w drodze kupna od Pana Doktora jakieś 10 lat temu, razem z toaletką, łożem małżeńskim i szafkami nocnymi.
Szafki nocują w naszej sypialni, łoże koczuje na strychu, gdyż niedostosowane wymiarowo do naszych gabarytów. A toaletka? Ukradli! Takie ludzie...
Przyszedł czas na wielkie szafowanie, gdyż ogrom zabawek, ubranek, plecaków i innego ustrojstwa zaczął mnie mocno przytłaczać i ograniczać przestrzeń życiową.
Łatwo powiedzieć, ale jak w ósmym miesiącu stanu błogosławionego doprowadzić starą szafę do stanu używalności?
Na pewno trzeba zacząć od odpowiedniej farby, żeby nie zatruć ani siebie, ani Kopaczo-przeciągacza, co pod sercem ma kwaterę tymczasową. Wybrałam więc farbę kredową, w zasadzie bezzapachową...w zasadzie to ona śmierdziała jak kocie siuśki, ale że jest to zapach organiczny, nie grymasiłam.
Gdy mamy już farbę, pozostaje malowanie. Nic prostszego: kucasz i nagle okazuje się, że masz brzuch  (no tak dziwne, żeby go nie było w ósmym miesiącu), tracisz równowagę, bujasz się do przodu, do tyłu z pędzlem w dłoni, ale jak już sobie przyniesiesz małe krzesełko i posadowisz szanowną czteroliterową to możesz malować choćby tydzień.
No i jest...


Czekam na tuning


W połowie drogi... 


Spękania


Pańcia, napełnij mnie!



Tak Pańciu, chcę przyjąć całe to pluszowo-plastikowe dziadostwo do swoich wnętrzności! 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania i zadawania pytań